Nie ma jednej słusznej ekonomii

Ekonomia to nie taka nauka jak chemia czy fizyka, gdzie istnieje jedna prawidłowa odpowiedź na każde pytanie. Tu aktorami są nie cząsteczki, lecz ludzie. Dominująca obecnie doktryna neoliberalna nie jest jedyna, ekonomicznych teorii jest wiele, a każda podkreśla znaczenie innych aspektów rzeczywistości i formułuje inne wnioski, które co rusz okazują się ułomne. Dlatego ekonomii nie należy pozostawiać ekspertom, którzy wyznają różne wartości etyczne i polityczne. Ich komentarze nie są prawdą objawioną. Tak Ha-Joon Chang, ekonomista z Cambridge zachęca do przeczytania swojej książkę „Ekonomia. Instrukcja obsługi”.

Obecnie panująca ekonomia neoklasyczna ma lekceważący stosunek do produkcji, kładzie nacisk na wymianę i konsumpcję, a to właśnie produkcja jest fundamentem każdej gospodarki. Żeby zrozumieć, jak do tego doszło, trzeba prześledzić historię kapitalizmu, który bardzo zmienił się od czasów Adama Smitha. Przyjmuje się, że cechami kapitalizmu są: prywatna własność środków produkcji, dążenie do zysku, praca najemna i wymiana handlowa. W ciągu 250 lat prawie wszystko się zmieniło – inni są kapitaliści (zamiast osób fizycznych korporacje), inna jest własność (nie skoncentrowana, lecz rozproszona między udziałowców), inni pracownicy (nie tylko najemni, ale również działający na zasadzie samozatrudnienia), inne są też rynki (globalne, oligopolistyczne, a nie lokalne). Nie zmieniło się tylko dążenie do maksymalizacji zysku.

Kapitalizm ewoluuje i dopiero w II połowie XIX w. nabrał impetu i znacząco przyspieszył wzrost per capita. Złożyło się na to wiele czynników: innowacyjne wynalazki, nowe technologie, rozwój produkcji masowej i narodziny nowych instytucji gospodarczych, takich jak: spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, prawo upadłościowe i bank centralny. Powstało również ustawodawstwo socjalne, chroniące pracownika. Wszystkie one obniżały poziom ryzyka, podnosiły stabilność i zachęcały do inwestowania. W czasie rewolucji przemysłowej stopa wzrostu w Europie zachodniej nie przekraczała 1%, w latach 1970-1913 – zwiększyła się do 2%. W tym też czasie wzrósł protekcjonizm, a liberalizacja dotyczyła krajów słabszych, którym silniejsi narzucali nierówne umowy handlowe.

Zobacz również:

  • GenAI jednym z priorytetów inwestycyjnych w firmach

Złote lata kapitalizmu

Złota epoka kapitalizmu nie była więc liberalna. Zresztą liberalizm to mylące pojęcie. Nam kojarzy się z demokracją, tymczasem do połowy XX w. oznaczał wolny rynek i wolny handel (laissez-faire), a większość liberałów nie była demokratami. Bronili tych, co posiadają przed tymi, którzy nic nie mieli. Od lat 80. poglądem dominującym w ekonomii jest neoliberalizm. Neoliberałom blisko do klasycznego liberalizmu (minimum państwa), choć akceptują banki centralne, ale już demokrację gotowi są poświęcić na ołtarzu własności prywatnej i wolnego rynku.

Doktrynę laissez-faire zarzucono po wielkim kryzysie, który dla zwolenników kapitalizmu był większą traumą niż I wojna światowa i rewolucja komunistyczna w Rosji. Zastąpiono ją Nowym Ładem, wzmacniając rolę państwa i rozszerzając prawodawstwo socjalne. Przecięto spiralę spadającego popytu wspieraną doktryną zrównoważonego budżetu i stworzono warunki do dynamicznego rozwoju kapitalizmu. Lata 1945 -1973 to była jego kolejna złota epoka, charakteryzująca się najszybszym w historii wzrostem gospodarczym (Europa Zachodnia 4%, USA 2,5%, Japonia 8%). Dzięki keynesowskiej polityce makroekonomicznej (zwiększania wydatków publicznych w czasie spowolnienia i ograniczanie ich w okresie pobudzenia) zmniejszono wahania produkcji i fluktuację finansową, praktycznie eliminując bezrobocie.

W czasie II wojny światowej powstało wiele nowych technologii (silniki odrzutowe, radary, syntetyczny kauczuk), które zostały wykorzystane w dziedzinach cywilnych. W 1944 r. alianci ustanowili system z Bretton Woods, powołując do życia Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW), który zapewniał finansowanie krajom mającym ujemny bilans płatniczy, a także Bank Światowy (BŚ), który udzielał kredytów na długoterminowe inwestycje. W 1947 r. rozpoczęły się rundy GATT, liberalizujące handel międzynarodowy, co przyczyniło się do poszerzenia rynków i wzrostu produktywności. W 1957 r. powstała Europejska Wspólnota Gospodarcza (EWG) – wielki eksperyment międzynarodowej integracji. Powojenna reforma polityki gospodarczej i instytucji, zwiększona rola państwa, które angażowało się w wiele sektorów gospodarczych, a także wzmocnienie uprawnień pracowniczych doprowadziły do stworzenia gospodarki mieszanej – kapitalizmu z elementami socjalizmu.

Po drugiej wojnie światowej wzrosło znaczenie interwencji rządowych. Gdy w latach 80. ograniczono je, dynamika rozwoju osłabła. Złota era zaczęła chylić się ku upadkowi w 1973 r. wraz z zawieszeniem wymienialności dolara na złoto, którego zaczęło brakować z powodu amerykańskiej ekspansji handlowej, a zakończyła się wraz z kryzysem naftowym – ceny rosły, a gospodarka hamowała. Ostatni szok naftowy z 1979 r. pozwolił zdobyć władzę neoliberałom. Margaret Thatcher i Ronald Reagan ostatecznie rozmontowali model gospodarki mieszanej. Ich liberalizujące posunięcia, ograniczające rolę państwa doprowadziły do upadku wielu branż, recesji i zubożenia społeczeństwa. Gospodarka kapitalistyczna nigdy już nie odzyskała dawnego wigoru.

Globalizacja i kryzysy

W 1989 r. zaczął upadać ZSRR. Kraje Europy Środkowo-Wschodniej odrzuciły komunizm, a Niemcy zjednoczyły się. Kapitalizm przyjmowano zgodnie z doktryną szoku, niemal z dnia na dzień, prywatyzując co się dało i wprowadzając rynkowe reguły gry. W wielu krajach doszło do katastrofy – Jugosławia rozpadła się, a jej terytorium ogarnęły wojny, w Rosji doszło do załamania gospodarczego, które pociągnęło tysiące ofiar. Najlepiej radziły sobie kraje Europy Środkowej – Polska, Węgry, Czechy i Słowacja, zwłaszcza po wejściu do Unii Europejskiej w 2004 r. Ale nawet tam transformację trudno nazwać wielkim sukcesem. Stara elita po prostu zmieniła garnitur i z aparatczyków przekształciła się w biznesmenów, bogacąc się przy okazji poprzez zakup aktywów państwowych po minimalnych cenach.

Lata 90. okrzyknięto epoką globalizacji i wolnego handlu, której sprzyjała rewolucja technologiczna w komunikacji i transporcie. W 1994 r. USA, Kanada i Meksyk zawarły układ o wolnym handlu (NAFTA), a w 1995 r. powstała WTO, której regulacje obejmowały więcej dziedzin niż GATT i miały większą moc sankcyjną. Rozwijała się UE – w 1995 r. do wspólnoty dołączyły Szwecja, Finlandia i Austria. Wolny handel był bardziej wolny niż kiedykolwiek wcześniej.

Euforia nie trwała jednak długo. W 1995 r. wybuchł kryzys finansowy w Meksyku, a w 1997 r. w Azji Południowo-Wschodniej. Kraje tego regionu zbyt gwałtownie otworzyły się na rynki finansowe i zaczęły intensywnie pożyczać od krajów bogatych. Ceny aktywów rosły ponad realny poziom, a gdy stało się jasne, że takich cen nie da się utrzymać, pieniądze wycofano i bańki aktywów pękły. Rezultatem był spadek produkcji i bezrobocie. W zamian za pomoc MFW państwa azjatyckie musiały wprowadzić reformy, które szły w kierunku ... dalszego liberalizowania rynków, zwłaszcza finansowych.

Potem były jeszcze kryzysy brazylijski i rosyjski, które zasiały ziarno wątpliwości co do wolnorynkowego triumfalizmu. Rozpoczęto nawet dyskusję nad reformą globalnego systemu finansowego, ale ją przerwano, kiedy kryzysy udało się zażegnać. Kolejny moment paniki przyszedł w 2000 r., gdy pękła bańka internetowa w USA (firmy internetowe wyceniano zbyt wysoko). Panika minęła, bo Fed szybko obniżył stopy procentowe, a w ślad za nim poszły inne banki centralne.

Pierwsze lata nowego tysiąclecia zdawały się biec pomyślnie. Wydawało się, że ceny aktywów (akcji, nieruchomości) będą rosły w nieskończoność przy dość niskiej inflacji. Aż w 2007 r. kredyty mieszkaniowe subprime, czyli bardzo ryzykowne, udzielane przez amerykańskie instytucje finansowe, przestały być terminowo spłacane. Wiązano je więc w pakiety złożonych instrumentów finansowych i sprzedawano jako aktywa o niskim ryzyku, zakładając, że prawdopodobieństwo popadnięcia w kłopoty wielkiej grupy pożyczkobiorców jest niskie. Dopiero, gdy zbankrutowały Bear Stearns i Lehman Brothers, świat ogarnęła panika.

Pierwsze reakcje największych gospodarek nie różniły się od tego, co nastąpiło po wielkim kryzysie. Prowadzono keynesowską politykę, tolerując ogromne deficyty budżetowe, wykupując wielkie firmy, jak GM, za publiczne pieniądze. Banki centralne cięły stopy, a gdy już nie mogły ciąć, stosowały luzowanie ilościowe, produkując pieniądze z niczego i puszczając je w obieg. Ale w 2010 r. nastąpił zwrot ku wolnorynkowej ortodoksji i powrót doktryny zrównoważonego budżetu. W UE wielu krajom (Grecji, Portugalii, Włochom, Irlandii, Hiszpanii) narzucono zrównoważone budżety z radykalnym cięciem wydatków. Taka polityka powstrzymuje ożywienie, nic więc dziwnego, że kryzys w Europie trwał lata. Reform ograniczających swobodę działania rynków finansowych nie wprowadzono.

Ekonomiczny koktajl

Prawda jest jednak taka, że nie ma jednej neoklasycznej ekonomii, jest wiele szkół. Dominująca dziś szkoła neoklasyczna prowadzi swój rodowód od szkoły klasycznej, której założycielami byli Adam Smith (niewidzialna ręka rynku) i Dawid Ricardo (korzyści komparatywne wynikające z wolnego handlu). Choć szkoła neoklasyczna ma cechy wspólne ze swoją antenatką (interesowne jednostki i rynki dążące do równowagi), to jednak przesunęła punkt ciężkości z produkcji, która była osią szkoły klasycznej, na konsumpcję i wymianę.

Pierwsze rysy na neoklasycznej teorii pojawiły się już na początku XX w. wraz z narodzinami teorii dobrobytu, mówiącej, że nie zawsze skutki działań gospodarczych są wyceniane na rzekomo nieomylnym rynku. Np. zanieczyszczenia wytwarzane przez fabryki nie mają cen rynkowych, a przecież trują społeczeństwo. Powinny być więc ukarane wyższymi podatkami. I odwrotnie – są firmy prowadzące badania rozwojowe, które wytwarzają więcej wartości niż tylko własne wzbogacenie. Tym należy się rządowe wsparcie.

Po tych modyfikacjach wielu neoklasycznych ekonomistów nie było już wolnorynkowcami. W II połowie XX w. przybywało zresztą argumentów na rzecz zawodności rynku, przykładem teoria asymetrycznej informacji rozwinięta przez Josepha Stiglitza (jedna strona wie, czego nie wie druga). Jeśli dziś część neoklasyków ma ciągoty wolnorynkowe, wynika to ze zmiany ideologii politycznej w latach 80.i 90. Wtedy znów zaczęły powstawać teorie o niezawodności rynku (teoria racjonalnych oczekiwań – ludzie wiedzą, co robią, nie trzeba im przeszkadzać) i o zawodności rządu. Generalnie

ekonomię neoklasyczną krytykuje się za zbyt duże przywiązanie do tezy, że ludzie są samolubni i racjonalni oraz za to, że lekceważy sferę produkcji i łatwo akceptuje status quo – strukturę społeczną, dystrybucję pieniędzy i władzy.

Odpowiedzią na dogmaty ekonomii neoklasycznej była teoria keynesowska, która odegrała ogromną rolę w polityce makroekonomicznej ostatnich kilkudziesięciu lat. John M. Keynes był niewątpliwie najwybitniejszym ekonomistą XX w. Twierdził, że to, co dobre dla jednostek nie musi być dobre dla całej gospodarki. Jego teoria oparta na koncepcji niepewności (są rzeczy, o których nie wiemy i nieznane niewiadome) bardziej przystaje do rozwiniętej gospodarki kapitalistycznej, w której oszczędzający są strukturalnie oddzieleni od inwestorów, co utrudnia zrównoważenie oszczędności i inwestycji, a w rezultacie osiągnięcie pełnego zatrudnienia. Niepewność i sceptycyzm inwestorów prowadzą do nadwyżki oszczędności, wzrostu stóp procentowych i nakręcają spiralę spadkową, a dodatkowo zachęcają do spekulacji. Dlatego potrzebne są wydatki rządowe, które zwiększą popyt i pobudzą gospodarkę. Keynes skupił się na problemach makroekonomicznych, nie biorąc pod uwagę takich zjawisk, jak postęp technologiczny czy zmiany instytucjonalne. Te opisywane są przez inne teorie.

Chang prezentuje jeszcze sześć innych szkół ekonomicznych, które miały wpływ na rozwój współczesnego kapitalizmu. Są to szkoły:

  • marksowska – przeszkodą rozwoju kapitalizmu jest własność prywatna i brak centralnego zarządzania gospodarką,
  • austriacka – bardziej żarliwi obrońcy wolnego rynku niż szkoła neoklasyczna, przeciwnicy jakiejkolwiek interwencji państwa, bo prowadzi do socjalizmu
  • ekonomia rozwoju – gospodarki zacofane nie rozwiną się, jeśli będą polegać wyłącznie na rynku,
  • schumpeterowska – siłą napędową kapitalizmu są innowacje, dzięki którym firmy budują przejściowe monopole, ale biurokratyzacja zarządzania może sprawić, że stracą dynamikę,
  • instytucjonalna – ludzka racjonalność jest kształtowana przez środowisko społeczne składające się z instytucji,
  • behawioralna – ludzie nie są ani egoistyczni, ani racjonalni, bo mają ograniczoną zdolność do przetwarzania informacji, więc tworzą zasady i schematy, które ograniczają wolność wyboru, ale pozwalają się poruszać, rynek zaś stanowi znacznie mniejszą część gospodarki niż organizacje (rząd, firmy).

Jak widać, żadna z opisanych szkół nie mówi o gospodarce wszystkiego. Każda uwypukla różne aspekty i proponuje różne perspektywy. Niektóre są zbieżne, np. keynesowska i najnowsza – behawioralna. Tę różnorodność należy pielęgnować, bo pozwala zrozumieć złożoność gospodarki. Gdy więc politycy mówią nam, że nie ma alternatywy, jak kiedyś ujęła to Margaret Thatcher broniąc swojej neoliberalnej polityki, nie powinniśmy im ufać – radzi Chang.

Nie ma jednej słusznej ekonomii

Wydawnictwo Krytyka Polityczna, 2015

Produkcja kontra rynki finansowe

Zdominowana przez szkołę neoklasyczną ekonomia głównego nurtu lekceważy produkcję, choć to ona kształtuje zdolności wytwórcze gospodarki. Od dwustu lat sektor wytwórczy jest źródłem nowych technologii i zmian organizacyjnych. Nowoczesny świat narodził się w fabrykach, a nie w centrach handlowych, i tam wciąż się go zmienia. W naszej rzekomo postindustrialnej rzeczywistości nowe wehikuły wzrostu – usługi – nie przetrwają bez żywotnego sektora wytwórczego. Szwajcaria i Singapur, uznawane za przykłady dobrobytu napędzanego usługami, są jednocześnie najbardziej uprzemysłowionymi gospodarkami świata. Znajdują się w czołówce krajów posiadających najwyższą wartość dodaną przemysłu wytwórczego per capita. Do niedawna wiele krajów, w tym Wielka Brytania, potrafiło dzięki kwitnącej branży finansowej osiągnąć godziwą stopę zwrotu, ale kryzys z 2008 r. dowiódł, że upatrywanie w usługach nowego wehikułu wzrostu jest w dużej mierze iluzją.

Z drugiej strony na pewno kapitalizm nie osiągnąłby takich szczytów, gdyby nie system finansowy.

Rozwój bankowości komercyjnej, pojawienie się giełdy papierów wartościowych, postęp w bankowości inwestycyjnej, rozwój rynków obligacji pozwoliły na mobilizację zasobów i znaczące osłabienie ryzyka. Ale wraz z nadejściem tzw. nowych finansów w ostatnim 30-leciu system stał się w dużym stopniu dysfunkcyjny.

Oprócz banków komercyjnych powstawały banki inwestycyjne, których zadaniem jest pomaganie firmom zdobywać pieniądze od inwestorów (tworzenie akcji i obligacji oraz handel nimi). Niektóre są siostrami banków komercyjnych i działają pod jedną marką, jak np. Barclays, inne nie mają sióstr, jak Goldman Sachs. Od lat 80. i 90. banki te zaczęły skupiać się na tworzeniu nowych produktów, jak instrumenty sekurytyzacji wierzytelności (połączenie indywidualnych kredytów w złożoną obligację) czy bardziej skomplikowane instrumenty pochodne, tzw. derywaty (zakłady o to, jak sprawy potoczą się w czasie; zabezpieczające przed ryzykiem zmian cenowych, a jednocześnie umożliwiające spekulacje). Te nowe instrumenty stały się popularne, bo dają możliwość zarobienia więcej niż na tradycyjnych interesach, jak sprzedaż akcji. Handel derywatami, których obecnie jest wiele rodzin (forward/future, opcje, swapy), rozwinął się po 1983 r., gdy amerykański nadzór nad giełdami (SEC) pozwolił, by kontraktu pochodnego nie wiązać z dostarczeniem dóbr fizycznych, których dotyczy, np. ropy. Wówczas rozprzestrzeniły się instrumenty pochodne oparte na dobrach hipotetycznych, jak indeks giełdowy. W efekcie

wielkość sektora finansowego znacznie wyprzedziła wzrost gospodarki realnej. Jest to najbardziej widoczne w USA, ale także w Wielkiej Brytanii, gdzie w 2007 r. stosunek wartości aktywów finansowych do PKB wyniósł 700%.

Urzędy regulacji, które uwierzyły w niezłomność rynku, luzowały lub wręcz znosiły regulacje sektora finansowego. Nowy system miał być skuteczniejszy i bezpieczniejszy, a stał się mniej skuteczny i mniej stabilny. Banki komercyjne i firmy ubezpieczeniowe mocno angażowały się w handel instrumentami pochodnymi, czerpiąc duże zyski, a jednocześnie rozszerzając zakres wzajemnych powiązań i ryzyko infekcji. Pierwsze oznaki problemów z amerykańskimi instrumentami sekurytyzowanymi, które wywołały ostatni kryzys, dostrzegły niemieckie i szwajcarskie banki. Ale to nie wszystko. Nowe finanse skróciły horyzont zarządzania w korporacjach niefinansowych, bo inwestorzy, widząc zyski w nowych finansach, stali się bardziej niecierpliwi. Menedżerowie, którzy dostarczają szybkich i wysokich zysków, są sowicie wynagradzani. W efekcie nie starcza środków na inwestycje nakierowane na efektywność w długim okresie. Zresztą same korporacje niefinansowe zwiększyły swoją aktywność w finansach, usuwając działalność podstawową na dalszy plan. Przykładem GE, gdzie w 2004 r. 80% zysków pochodziło z odnogi finansowej (GE Capital).

W ostatnich dekadach sektor finansowy wyspecjalizował się w generowaniu wysokich zysków kosztem tworzenia baniek aktywów. Gdy bańka pęka, firmy finansowe wykorzystują swoje wpływy, by pozyskać pieniądze ratunkowe z publicznej kasy. Jeśli nie zostaną wprowadzone surowsze regulacje, kryzysy finansowe, jak ten z 2008 r., będą się powtarzać – uważa Chang. System finansowy jest obecnie zbyt skomplikowany, by dało się go kontrolować. Trzeba go przede wszystkim uprościć, ograniczając nadmiernie skomplikowane produkty, bo przynoszą one więcej szkód niż korzyści.

Ile państwa w gospodarce

Choć polityka gospodarcza nie budzi dziś szczególnego zainteresowania ekonomistów, to jednak duża część ekonomii wciąż dotyczy działań państwa. Oczywiście żadna poważna teoria ekonomiczna nie twierdzi, że rząd powinno się w ogóle znieść, ale istnieje ogromne spektrum opinii na temat jego właściwej roli. Nawet wolnorynkowcy, postulujący minimum państwa, nie mogą zgodzić się, co właściwie powinno robić państwo minimalne. Dla szkoły neoklasycznej problemem jest niedoskonała konkurencja w warunkach rynku monopolistycznego, dopuszczają więc regulacje przeciwdziałające praktykom monopolistycznym. Natomiast szkoły austriacka i schumpeterowska są im przeciwne, bo jedni z zasady nie godzą się na interwencje państwa, a drudzy uważają, że przejściowe monopole są efektem postępu technologicznego, który napędza gospodarkę.

Nawet ci, którzy widzą zawodność rynku, dowodzą, że interwencje mogą przynieść więcej złego niż dobrego, bo zawodny jest przede wszystkim rząd, trzeba więc ograniczyć jego wydatki, deregulować rynki, prywatyzować co się da i stworzyć niezależne od polityków banki centralne i urzędy regulacji. Politycy działają bowiem na rzecz „swoich” wyborów i są podatni na grupy wpływów. Nie zauważają, że ich postulaty są niedemokratyczne (w demokracji jeden człowiek to jeden głos, a na rynku jeden dolar to jeden głos) i że zakres działania rynku określa polityka, zakazując choćby handlu ludźmi, organami ludzkimi, pracą dzieci, narkotykami, etc. Dziś handluje się zanieczyszczeniami czy derywatami na stopy procentowe, które jeszcze dwa pokolenia wstecz nie istniały – tłumaczy Chang.

Zwolennicy „małego” państwa ignorują fakt, że rząd nie tylko konsumuje, ale przede wszystkim inwestuje i wytwarza wiele dóbr, jak obrona, prawo, edukacja, badania rozwojowe. Ponadto ogromną część pieniędzy transferuje do sfery socjalnej i do subsydiowanych branż, jak rolnictwo czy raczkujące firmy. Wśród najtańszych państw OECD są: Korea, Szwajcaria, Japonia (30-40% PKB), wśród najdroższych kraje skandynawskie (ponad 55% PKB). USA i Wielka Brytania znajdują się w środku tabeli.

Gospodarki azjatyckiego cudu – Japonia, Korea – nie są przykładami wolnorynkowego cudu, dlatego że miały małe państwa. Ich rządy bardzo mocno angażowały się w rozwój poprzez planowanie, regulacje i wsparcie dla wybranych sektorów.

Ekonomia wolnorynkowa wypromowała argument o zawodności rządu, podważając zaufania do polityków. Rzecz w tym, że nie ma na to dowodów. Choć niektóre rządy wyrządzały gospodarce szkody, to trzeba jasno powiedzieć, że wszystkie historie sukcesu gospodarczego były wykreowane przez państwo, a nie przez rynek – pisze Chang.

Otwarte granice

Wolnorynkowi ekonomiści rozwodzą się nad zaletami otwartych granic – wolnego przepływu dóbr, usług, kapitału i siły roboczej. Widzą same plusy, nie dostrzegając minusów. Tymczasem teoria kosztów komparatywnych Ricardo, mówiąca, że każdy kraj może skorzystać na handlu zagranicznym – wystarczy, że wyspecjalizuje się w produkcji czegoś, gdzie jego przewaga jest największa lub czegoś, w czym jest najmniej słabe – zakłada, że wszystkie kraje mogą stosować dowolne technologie i łatwo przesuwać pracę i kapitał między branżami, co jest nierealne. Hutnicy nie będą produkować mikroprocesorów. Branże, które tracą ochronę, upadają. Wyklucza to również wsparcie dla przemysłów raczkujących. Handel zagraniczny daje wprawdzie korzyści ze specjalizacji, ale wolny handel jest zabójczy dla krajów rozwijających się.

Także bezpośrednie inwestycje mają plusy i minusy. Zagraniczne korporacje mogą pozytywnie wpływać na zdolności wytwórcze kraju przyjmującego, ale mogą też minimalizować swoje zobowiązania podatkowe wobec tego kraju, co na ogół robią. Inwestycje te trzeba więc dobrze uregulować, postawić warunek lokalnego partnerstwa (joint venture) czy transferu technologii (Japonia,Tajwan, Chiny), albo nakierować na preferowane branże poprzez subsydia (Irlandia, Singapur).

Wolny przepływ siły roboczej jest na ogół korzystny dla krajów przyjmujących, ale też nie zawsze. Pracę tracą pracownicy na dole drabiny zatrudnienia, zmniejsza się dostępność usług socjalnych. Dla kraju wysyłającego jest jeszcze więcej zagrożeń – gdy wyjeżdżają ludzie wykształceni, następuje drenaż mózgów.

W ostatnich dziesięcioleciach zwiększył się przepływ dóbr, usług, kapitału i siły roboczej. Ekonomiści wolnorynkowi twierdzą, że proces jest efektem postępu technologicznego i co więcej – napędza go, więc trzeba szeroko otworzyć drzwi dla korporacji transgranicznych. Nie wyciągnęli wniosków z ostatniego kryzysu i zapomnieli, że w złotej erze kapitalizmu (1945-1973) gospodarka była dużo mniej zglobalizowana. Globalizacja nie jest następstwem postępu, lecz świadomą decyzją elit biznesowych i politycznych, które nie doprowadziły nas do najlepszego ze światów, lecz do osłabienia wzrostu, kryzysów finansowych i nierówności – podsumowuje Chang. Trzeba nieć świadomość politycznej natury ekonomicznych osądów, bo one zwykle służą obronie jakichś interesów.

Nie ma jednej słusznej ekonomii

Ha-Joon Chang, foto: Wikimedia

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200