Po kryzysie bez zmian

Świat nie uporał się do końca z ostatnią recesją, a obecne ożywienie gospodarcze to tylko krótkotrwały rozbłysk – uważa Song Hongbing, ekonomista, który przewidział kryzys z 2008 r. W książce „Cisza przed burzą”, która jest czwartą częścią „Wojny o pieniądz”, wieszczy kolejne kryzysy, a nawet globalną wojnę walutową.

FOTO

Pixabay

Polityka luzowania monetarnego (QE – quantitative easing), będąca odpowiedzią na ostatnią recesję, nie przynosi znaczących rezultatów w postaci prosperity, lecz napędza bańki aktywów nie tylko w USA, ale na całym świecie. Nadmierna emisja dolara, podtrzymująca niskie stopy procentowe, pozwala USA na spłatę deficytu budżetowego, ale jest to jedynie gra na czas. Rynek finansowy staje się coraz bardziej chaotyczny i niebezpieczny, a akumulacja własności powiększa rozwarstwienie ekonomiczne i społeczne, które wygasza kreatywne siły i jest prostą drogą do niepokojów. Hongbing przewiduje w przyszłości wybuch globalnej wojny walutowej, której przyczyną jest degeneracja dolara zapoczątkowana porzuceniem przez USA parytetu złota w 1971 r.

Książka została napisana w 2013 r., kiedy rząd USA wraz z potentatami z Wall Street przeprowadził zmasowany atak na rynek złota. Cel był oczywisty – uderzenie w złoto miało podtrzymać słabnącego dolara, który jest pieniądzem światowym i gwarantem dominacji Stanów Zjednoczonych. Żadna opcja walutowa mogąca zastąpić dolara, czy to euro, jen, czy złoto, nie może być przez USA tolerowana – stwierdza Hongbing.

Zobacz również:

  • GenAI jednym z priorytetów inwestycyjnych w firmach

Lekarstwo gorsze od choroby

W 2013 r. Fed poluzował politykę monetarną, co musiało doprowadzić do dalszego osłabienia dolara, choć zrobiono to tak, by osłabić również inne waluty, w tym krajów wierzycielskich – Japonii i Chin. Jednak poluzowanie to, a także prognozowana deprecjacja jena, ujemne stopy procentowe w sferze euro oraz obawy przed odzyskiwaniem przez Niemcy rezerw złota zdeponowanych między innymi w Banku Rezerwy Federalnej doprowadziły do niepokojów na rynkach i zwiększenia złota gromadzonego przez obywateli. Ale wzrost popytu na złoto nie musi prowadzić do wzrostu jego ceny. Gros transakcji na ten kruszec odbywa się nie na fizycznych rynkach, lecz na nowojorskim rynku instrumentów pochodnych Comex. Gdy zaś posiadacze kontraktów terminowych na złoto zaczęli domagać się pokrycia w kruszcu – do tej pory wystarczało im powiększanie zysków na obrocie papierami – i gdy złota zaczęło brakować, doprowadziło to natychmiastowej wyprzedaży kontraktów i spadku cen kruszcu. Ten spadek nie zniechęcił indywidualnych klientów łaknących fizycznego złota, wręcz przeciwnie, ale w takich sytuacjach wkraczają regulacje, które skutecznie hamują sprzedaż. Cena złota więc spadła, bo spadł popyt na „papierowe” złoto.

Rynek złota jest sterowany, a głównymi rozgrywającymi są Rezerwa Federalna, rząd USA i powiązane z nimi instytucje finansowe. W 2013 r. doprowadzono do tego, że cena złota była niższa od kosztów wydobycia, co musiało przełożyć się na redukcję podaży. Tymczasem media z Wall Street jako przyczynę załamanie ceny złota wskazały prosperity na amerykańskiej giełdzie papierów wartościowych, co miało zapowiadać przebudzenie się gospodarki z letargu i trend wzrostowy dla dolata. Przekonywano, że pięcioletnia polityka QE zaczyna przynosić spodziewane efekty.

Jednakże luzowanie finansowe (wykup obligacji skarbowych przez Fed wspomagający bardzo niskie stopy procentowe) nie przełożyło się na inwestycje produkcyjne w firmach, lecz na wzrost aktywności spekulacyjnej na giełdzie papierów wartościowych. W latach 2009-2011 wzrost zysków na akcjach firm był spowodowany redukcją zatrudnienia obniżającą koszty i obniżeniem wartości dolara, co pobudzało sprzedaż zagraniczną amerykańskich firm. Ale później drogi giełdy i gospodarki zaczęły się rozchodzić. Wzrost zysków na akcjach był już tylko efektem odkupu akcji przez spółki giełdowe, czyli – jak nazywa to Hongbing – giełdową opuchlizną.

Odkup jest najlepszą krótkoterminową strategią podniesienia stopy zysków od akcji. W obiegu jest mniej akcji, więc ich ceny rosną. Pierwszymi kupującymi są menedżerowie spółek, którzy część wynagrodzeń otrzymują w akcjach zarządzanych przez siebie spółek. Za nimi podążają ufni inwestorzy. Zyski spółek pozostają bez zmian, ale zyski na akcję idą w górę, a wraz z nimi wynagrodzenia menedżerów. W efekcie dzięki wykupowi zwiększa się wartość firmy, bonusy menedżerów i prosperity na Wall Street. A skąd pieniądze na te zakupy? Z pożyczek. Niskie stopy procentowe spowodowane polityką luzowania monetarnego zachęcały do tego nawet te spółki, które miały pieniądze. Apple miał pieniądze zagranicą, ale za transfer musiałby zapłacić podatek, zdecydował się więc na pożyczkę. Pożyczki zaciągano również na wypłatę dywidend. Rynek papierów wartościowych chłonął tani pieniądz, by napędzać bańki aktywów.

W obecnej gospodarce opartej na wiedzy kluczowymi aktywami firmy są nie fabryki i maszyny, lecz wynalazki, patenty i nowe idee. Ta wiedza ulega erozji, potrzebne są wydatki na jej odświeżenie, czyli na badania i rozwój.

Po kryzysie bez zmian

Song Hongbing

Gdy kapitał prowadzi do wzrostu produktywności, motor rozwojowy jest bardzo silny, ale gdy w innowacjach zaczyna się posucha, proces produktywności ulega zatrzymaniu. I to właśnie stało się po 2011 r. Przyczyną była kontynuacja polityki QE. Wniosek Hongbinga: polityka monetarna nie prowadzi do rozwiązywania problemów, lecz sama je tworzy.

Jak powstaje pieniądz

Łatwiej jest kontynuować politykę taniego pieniądza niż z niej zrezygnować. Gdy wiosną 2013 r. szef Fed zapowiedział jedynie „zawężenie” polityki QE, stopa zysku od amerykańskich obligacji skarbowych, stanowiąca podstawę na rynku papierów wartościowych, zaczęła szybko rosnąć. A gdy obligacje skarbowe rosną, ceny innych aktywów spadają. Po zapowiedzi Fed na giełdzie zawrzało, doszło do dużych spadków. No bo jeśli Fed nie kupi obligacji skarbowych, to kto? Dopiero wybuch konfliktu syryjskiego spowodował, że popyt na amerykańskie obligacje zaczął wracać. Rząd USA jest nie tylko największym pożyczkobiorcą, ale i pożyczkobiorcą cieszącym się największym zaufaniem. Wiadomo, że Amerykanie papiery wykupią, choćby mieli dodrukować pieniądze. Konflikty to metoda łagodzenia wstrząsów, gdy Fed wycofuje się z polityki QE – pisze Hongbing.

Celem systemu bankowego jest dostarczanie pieniędzy na aktywność gospodarczą. Pieniądz ten tworzą komercyjne banki, udzielając pożyczek i kredytów. Gotówka jest jednym z bankowych aktywów, a rezerwa jednym z obciążeń. Istotą rezerwy jest prawo klienta do pobrania gotówki, którą zdeponował. Jeden deponuje, drugi pożycza, ale powinna zostać jeszcze jakaś rezerwa, np. 10%. W rzeczywistości jest inaczej. Bank nie rusza gotówki, lecz wytwarza nową rezerwę z niczego, bo nie tylko depozyt postrzegany jest jako nowe aktywo, ale i pożyczka. Aktywem jest to, co winni są dłużnicy. Im bank więcej pożycza, tym więcej może pożyczać. Kluczową rolę odgrywa tu system rezerw cząstkowych. Dzięki temu systemowi, a także systemowi opłat i księgowej magii, banki udzielając kredytów i pożyczek, wytwarzają pieniądz na masową skalę.

Co więcej, nowy pieniądz jest wytwarzany, nawet gdy na rynku panuje posucha i nie ma popytu na kredyt. Wtedy pieniądz jest tworzony przez fundusze hedgingowe na tzw. rynku odkupu, który więcej ma wspólnego z pożyczaniem niż ze sprzedawaniem. Aktywa jednego podmiotu przekształcają się w aktywa drugiego, a obligacje skarbowe pełnią rolę podstawowego pieniądza, czegoś w rodzaju gotówki, będąc w istocie funduszem rezerwy w systemie finansowym. Są one na rynku odkupu wielokrotnie zastawiane i wykorzystywane w łańcuchu odkupu obciążeń. Tradycyjne banki tworząc pieniądz, opierają się na mechanizmie rezerw częściowych, a parabanki (fundusze) wykorzystują część zastawianych aktywów. Różnica? Pieniądz bankowy jest używany w każdym obszarze gospodarczym, a odkup obciążeń tylko na rynku finansowym w celu handlu aktywami finansowymi i zarabianiu na różnicy między kosztem odsetek od odkupu a stopą zysku. Im dłuższy łańcuch zastawu tym większe ryzyko, że ktoś wpadnie w kłopoty i pociągnie ryzyko niewypłacalności.

Po 2008 r. rynek sekurytyzacji aktywów i rynek odkupu stracił atrakcyjność, lecz Rezerwa Federalna chcąc dokonać kolejnego cudu ożywienia i wzrostu aktywów wprowadziła politykę QE. Rola tworzenia pieniądza została przeniesiona z obligacji firm i papierów subprime na obligacje skarbowe, ale to niewiele zmieniło, bo wszystkie aktywa papierów wartościowych wykorzystywane do zbiórki kapitału są pieniądzem, wszystkie papiery wartościowe są pieniądzem, a transfery zastawu tych papierów zwiększają masę pieniądza, prowadząc do jego deprecjacji, na czym wszyscy tracimy. Gdy pieniądz jest coraz mniej wart, mechanizm uczciwej dystrybucji i motywacja do pracy zostają podkopane. Tym bardziej, że zamiast pracy propaguje się model spekulacyjny. Deprecjacja pieniądza zapoczątkowana przez dolara objęła cały świat. Globalizacja finansów splotła wszystkie kraje, więc każdy kolejny kryzys będzie miał charakter globalny.

Pułapka polityki luzowania

Pieniądz kreowany jest przez prywatne instytucje finansowe. Wprawdzie banki podlegają nadzorowi banku centralnego, ale na przykład Fed, najważniejszy bank centralny, nie jest instytucję państwową, lecz prywatną korporacją. Banki komercyjne podlegają także zaleceniom Komitetu Bazylejskiego (umowy kapitałowe), działającego przy Banku Rozrachunków Międzynarodowych (BIS), którego akcjonariuszami są krajowe banki centralne i który ma ogromny wpływ na ich działanie. Jest to jednak instytucja mało przejrzysta i nikomu nie podlegająca (pisaliśmy o nim recenzując książkę „Wieża w Bazylei”). Jeśli kontrola publiczna nad kreacją pieniądza bankowego może wydawać się problematyczna, to co dopiero powiedzieć o pieniądzu wytwarzanym przez system parabanków, który nie podlega nawet takiemu nadzorowi?

W 2013 r. Fed chciał wycofać się z polityki QE nie dlatego, że nie przynosiła spodziewanych efektów w sferze zatrudnienia czy redukcji zadłużenia, nie dlatego, że tworzyła bańki aktywów na rynkach wschodzących, ale dlatego, że zaczynało brakować produktów wysokiej jakości pod zastaw na rynku odkupu. Polityka QE polegająca na skrajnie niskich stopach procentowych i skupowaniu przez Fed obligacji skarbowych doprowadziła do ich niedoboru i osłabiła możliwości tworzenia pieniądza przez parabanki, a w realnej gospodarce do niedoboru kredytu. Fed konkurował więc z rynkiem odkupu, który jest linią życia dla amerykańskich i europejskich instytucji finansowych. Właśnie dlatego polityka QE została skrytykowana nawet przez BIS. Tym bardziej że ostrzejsze rygory zawarte w umowie Bazylea III (2010 r.) zwiększają popyt na wysokiej jakości produkty pod zastaw w portfelach banków. Podobnie jak ustawa Dodd-Frank (2010 r.), określająca nowe wymagania wobec depozytów dla transakcji na rynku instrumentów pochodnych.

Bankom nie zależy na niskiej inflacji, lecz na niskich stopach procentowych – dowodzi Hongbing. Beneficjentami polityki QE są banki komercyjne, bank centralny i rząd. Banki komercyjne nie obawiają się baniek aktywów, bo jak bańki pękną, to i tak rząd im pomoże. Są przecież zbyt duże, by upaść. Tymczasem czerpią korzyści z umów swap na stopy procentowe. Każdy, kto zaciąga dług długoterminowy (samorząd, uniwersytet), chce zabezpieczyć się przed wzrostem stopy odsetek. Banki zaś stawiają na spadek stóp, bo wtedy zadłużeni muszą płacić im składki z tytułu ubezpieczenia stopy odsetek. Hongbing podaje przykłady uniwersytetów i samorządów, które popadły w kłopoty lub wręcz zostały zrujnowane, jak Detroit, z powodu podpisania z bankami umowy swap. Opisuje też, jak banki manipulują stawką LIBOR, by jak najwięcej zarabiać na odsetkach, a także jaki wpływ mają te manipulacje na redukcję stóp i na swapy.

Zabezpieczanie się przed ryzykiem stopy procentowej pojawiło się wraz z zalewem amerykańskich dolarów, który nastąpił po opuszczeniu parytetu złota przez USA w 1971 r. Nadwyżka dolara zakłóciła stabilność monetarną na świecie. Przedtem wartość pieniądza była względnie stała, a fluktuacje niewielkie. Wzrost fluktuacji wymusił konieczność zabezpieczania się poprzez swapy walutowe, swapy stóp procentowych i inne instrumenty pochodne, które same stały się źródłem problemów, bo w dużej mierze służą dziś spekulacji. Ich ogromny rozrost jest efektem monetarnego chaosu. Zabezpieczenia zwiększają koszty, które ponosi całe społeczeństwo, ale nie są pomocą dla gospodarki, bo nie zmniejszają ryzyka, wprost przeciwnie – zwiększają je.

Tak więc polityka QE prowadzi do wessania przez bank centralny wszystkich produktów z rynku odkupu i do redukcji płynności. Natomiast wychodzenie z niej – do wzrostu stopy odsetek, spadku cen na giełdzie, niedoboru pieniądza. Jak widać, nie ma dobrego rozwiązania. Jednak, jak dowodzi Hongbing, polityki QE prowadzić wiecznie się nie da, trzeba od niej odchodzić, stopniowo.

Przez kilka lat po ukazaniu się książki Hongbinga Rezerwa Federalna nie podnosiła stóp procentowych. Pierwszy raz zrobiła to dopiero w grudniu 2015 r., siedem lat po wybuchu kryzysu. Cały proces polityki „akomodacyjnej” przeprowadzany jest bardzo ostrożnie. W sierpniu 2018 r. główne amerykańskie stopy procentowe wynosiły 1,75% - 2%. Proces urealnienia stóp – jak podano – nie został jeszcze zakończony.

Koniec amerykańskiego snu

Sektor finansowy wyszedł z ostatniego kryzysu suchą nogą, a nawet się wzmocnił, zasilony pieniędzmi tych, którzy płacą podatki. Menedżerowie instytucji finansowych znów mogli naliczać sobie horrendalnie wysokie premie za rzekome sukcesy i uciekać z pieniędzmi do rajów podatkowych lub stosować inne sztuczki, by „zoptymalizować” podatki. Stracili najbiedniejsi i klasa średnia, czyli 90% społeczeństwa – ocenia Hongbing. Na sektor finansowy próbowano wprawdzie nałożyć pewne ograniczenia, ale bezskutecznie. Choć prezydent Obama przekonywał, że ryzykowne transakcje trzeba ukrócić, a gospodarkę budować na silnych realnych podstawach, to jednak retoryka rozminęła się z praktyką.

Po raz pierwszy spekulacyjne działania banków spotkały się z reakcją po wielkim kryzysie lat 30. By chronić depozytariuszy przed ryzykiem spekulacji, wprowadzono ustawę Glass-Steagall oddzielającą bankowość inwestycyjną od komercyjnej. Ale po odejściu od parytetu złota w czasie szalejącej wolności finansowej ostatecznie została zniesiona w 1999 r. Po ostatnim kryzysie Obama znów chciał wprowadzić więcej nadzoru nad ryzykiem, by lepiej chronić konsumentów. Powstała ustawa Frank-Dodd Act, wyposażona w tzw. regułę Volckera, w myśl której banki miały trzymać się z dala od funduszy hedgingowych. Jednak powstał dylemat – instrumenty pochodne mogą służyć zarówno zabezpieczaniu transakcji przed ryzykiem, jak i grze na wzrost lub spadek cen, a więc spekulacjom. Ostatecznie ustawę Frank-Dodd wyposażono w multum wyłączeń i wyjątków, komplikując ją i czyniąc trudną do egzekwowania. Banki ustawę zignorowały. JP Morgan i Goldman Sachs w najlepsze tworzyły nowe fundusze hedgingowe.

A co stało się z tymi, którzy swoimi podatkami ratowali zdegenerowany system? Po pięciu latach od kryzysu odtrąbiono ożywienie. Sytuacja na rynku nieruchomości uległa poprawie, a bezrobocie spadło. Tyle tylko, że nieruchomości nakręcały konsorcja z Wall Street, przejmując za marne pieniądze domy, które banki wystawiły na sprzedaż. Konsorcja kupowały domy z przeznaczeniem na wynajem i za grube pieniądze oferowały tym, którzy wcześniej je stracili. Miesięczna opłata wynosiła mniej więcej tyle, ile wcześniej rata kredytu hipotecznego. Natomiast rynek pracy odnowił się tylko w segmentach pracy nisko płatnej (gastronomia, handel, hotelarstwo) i średnio płatnej (opieka zdrowotna, edukacja, na którą wielu studentów się zapożyczało).

Wysoko płatne miejsca pracy (IT, finanse, zarządzanie, nieruchomości, branża wydobywcza i konstruktorska), które są motorem żywotności i konkurencyjności amerykańskiej gospodarki, uległy redukcji, bo firmy, które mogły je zaoferować, nie chciały wrócić z „wygnania”. Wiadomo, że nikt nie będzie inwestował w przemysł, skoro dużo więcej można zarobić na spekulacjach. Do tego samego wniosku dochodzą najzdolniejsi studenci, którzy nie zostają uczonymi czy inżynierami, lecz wybierają karierę bankierów lub prawników.

Po kryzysie doszło do dalszego rozwarstwienia, bogaci, korzystający z luźnej polityki monetarnej – wzrostu wartości aktywów i dywidend – stali się jeszcze bardziej bogaci, a biedni stracili domy i perspektywy na lepszą pracę. Zyski zgarnęli bogaci, a straty zostały upaństwowione. Zadłużenie państwa i obywateli, z którego cieszy się Wall Street, wywiera presję na dochody przeciętnych rodzin i wytycza kierunek dystrybucji własności do najbogatszych. Sprzyja temu system podatkowy, który sprawia, że koszt utrzymania rosnących aktywów jest niski. Niski jest podatek od zysków kapitałowych i spadków, a fundacje pomagają wręcz unikać podatków, dając jednocześnie możliwość wpływania na polityków i stanowienie prawa. Przyczyną rosnącego deficytu budżetowego i spadku wartości dolara jest to, że najbogatsi Amerykanie, utrzymując w swoich rękach połowę majątku, płacą bardzo mało podatków – konkluduje Hongbing.

Porażka reform

Pierwsza akumulacja majątku powodująca ogromne rozwarstwienie miała miejsce w USA w latach 20. XX wieku i zakończyła się Wielkim Kryzysem. Druga wojna światowa ostatecznie pomogła Ameryce wyjść z kryzysu, bo rozwiązała problem wolnych sił wytwórczych. Dla dzieci z biednych rodzin wojna była przepustką do awansu, bo byli żołnierze otrzymywali stypendia i pierwszeństwo w zatrudnieniu. Kolejna akumulacja majątku rozpoczęła się w latach 80. XX wieku i trwa do dzisiaj mimo kryzysu z 2008 r. Amerykanie, wyrażając swoje niezadowolenie stworzyli ruch „okupuj Wall Street”, ale żadne reformy, które miały uzdrowić system, nie zostały zrealizowane.

Obama wypowiedział wprawdzie wojnę polaryzacji dochodów, ale ustawa Dodd-Frank Act została wypaczona, a czas wprowadzenia jej w życie rozciągnięty na lata. Reforma opieki zdrowotnej także się nie powiodła. Zmusiła 50 mln biednych Amerykanów do płacenia składek firmom ubezpieczeniowym, omijając główny problem – horrendalnie wysokich kosztów leczenia. Firmy ubezpieczeniowe, farmaceutyczne i szpitale nie ustępują chciwości Wall Street. Łączna cena przepisywanych w USA lekarstw jest o o 50% wyższa niż w Europie czy Japonii. Lekarze płacą ogromne kwoty na ubezpieczenie od popełnienia błędu, a ochrona zdrowia konsumuje 60% wydatków federalnych. Kiedy Obama próbował stworzyć państwową firmę ubezpieczeniową, konkurującą z prywatnymi, spotkał się z ostrą krytyką zarówno ze strony konserwatystów, jak i republikanów. Wobec systemu opieki zdrowotnej amerykański rząd prowadzi politykę nieingerencji, poczynając od cen lekarstw.

Reformy Obamy nie powstrzymały akumulacji majątku i rozwarstwienia. Na początku lat 80. XX wieku 10% najbogatszych otrzymywała 33% wszystkich dochodów, w 2008 r. – już 50%. W takim „układzie sił” żadna reforma naprawy systemu nie już możliwa – uważa Hongbing.

Ameryka podąża drogą błędnego cyklu – akumulacji majątku przez najbogatszych, niesprawiedliwych obciążeń podatkowych, dziury budżetowej i dewaluacji pieniądza. To musi rodzić frustrację wśród biedniejszej większości społeczeństwa.

Zmierzch imperium

Chiński ekonomista dokładnie przygląda się Stanom Zjednoczonym, bo to światowy hegemon, który podlega takim samym procesom rozwoju i destrukcji, jak inne imperia w przeszłości. Proces starzenia się organizmu zaczyna się od zwolnienia metabolizmu, a upadek imperium od skostnienia mobilności społecznej.

Po kryzysie bez zmian

Song Hongbing, Wojna o pieniądz 4. Cisza przed burzą, Wydawnictwo Wektory 2018

Tylko perspektywa awansu społecznego jest źródłem ludzkiej energii, napędzającej rozwój. Gdy własność przestaje płynąć w kierunku warstw niższych i średnich, rozpoczyna się okres schyłkowy. Stany Zjednoczone znajdują się, zdaniem Hongbinga, blisko tego punktu zwrotnego. Jak chciwość arystokracji, która rugowała chłopów z ziemi, pogrążyła Cesarstwo Rzymskie, tak zinstytucjonalizowana chciwość bogaczy z Wall Street prowadzi Amerykę na skraj przepaści.

Hongbing opisuje historię narastania nierówności, które ostatecznie doprowadziły do upadku starożytnego Rzymu i średniowiecznej dynastii Song w północnych Chinach. Powiększające się nierówności były praprzyczyną klęski obu imperiów. Wskazuje na analogie ze zjawiskami obecnymi we współczesnym świecie. Wspólnym mianownikiem jest nieposkromiona chciwość jako dążenie do uzyskania korzyści bez pracy, do przejęcia cudzej własności wszelkimi dostępnymi metodami. Chciwość jest częścią ludzkiej natury i żaden system nie jest od niej wolny. Na umiarkowanym poziomie sprzyja rozwojowi, nieposkromiona – prowadzi do upadku. Dlatego powinna podlegać ograniczeniom i kontroli państwa. Inaczej tworzyć będzie społeczne napięcia i konflikty, spowoduje, że obywatele odwrócą się od państwa zamiast je wspierać.

W celu komercyjnej reprodukcji treści Computerworld należy zakupić licencję. Skontaktuj się z naszym partnerem, YGS Group, pod adresem [email protected]

TOP 200